Jedne z ważniejszych dyskusji, które toczą się obecnie w społeczeństwach Zachodu, dotyczą pojęcia wolności. Jak odróżnić wolność od samowoli i anarchii? Gdzie kończy się przestrzeń działania jednostki – jedynie tam, gdzie zaczyna się wolności innej, czy może istnieje pewna przestrzeń dobra wspólnego, która też powinna znaleźć się pod ochroną państwa? Czy rzeczywiście dziś, w XXI wieku, największym zagrożeniem dla wolności człowieka i społeczeństw są nadal państwa, a może w coraz większym stopniu międzynarodowe korporacje? Powyższe pytania dotyczą wielu wymiarów wolności, w tym także wolności słowa oraz ekspresji artystycznej. Niektórzy uważają, że polskie prawo jest w tej kwestii restrykcyjne, gdyż miałoby godzić w wolność człowieka. Takie osoby w swojej argumentacji często przywołują art. 196 Kodeksu karnego jako przejaw rzekomej dyskryminacji[1]. Jedną ze społecznych inicjatyw, krytykujących polskie prawodawstwo w aspekcie wolności religijnej, jest „Ordo Blasfemia” (sic!). Krótko mówiąc, jest to stworzona przez Adama Darskiego, ps. Nergal (vel Holocausto), kampania, której celem jest zniesienie wspomnianego zapisu o obrazie uczuć religijnych.
Choć działalność Darskiego była szumnie nazywana przeciwwagą dla działań Instytutu Ordo Iuris, to jednak po roku aktywności można stwierdzić, że nie niesie ona ze sobą pierwotnie zakładanych celów. Na stronie internetowej przedsięwzięcia odnajdujemy zakładkę „resources”, w której zostały umieszczone jedynie wywiady z Nergralem, pojedyncze opracowania oraz artykuły, które tak naprawdę nie zostały stworzone na potrzeby projektu, lecz jedynie umieszczono na stronie. Ponadto możemy znaleźć tam projekt ustawy[2], który nawet w warstwie formalnej nie przypomina profesjonalnie przygotowanego dokumentu. Nie wydaje się, żeby inicjatywa Nergala odniosła spektakularny sukces w mediach społecznościowych – konto instagramowe ma nieco ponad 2 tysiące obserwujących, facebookowe ponad 3,5 tysiąca polubień, natomiast konto twitterowe jedynie nieco ponad 200 obserwujących… Można więc przypuszczać, że inicjatywa „Ordo Blasfemia” chociaż była reklamowana jako próba zorganizowania efektywnej (nawet z punktu widzenia organizatorów), szerokiej kampanii informacyjnej i debaty ideowo-politycznej na temat zmodyfikowania polskiego prawa w kwestii ochrony uczuć religijnych, okazała się być raczej środkiem dla doraźnej promocji Adama Darskiego, który przy pomocy kampanii kreuje wizerunek Polski jako kraju znacząco ograniczającego wolność człowieka.
Warto zauważyć, że w ramach projektu nagrano filmy promocyjne, zawierające wypowiedzi znanych osób życia publicznego – aktorów, polityków, twórców, pracowników uczelni. Część z tych wypowiedzi zdradza podstawowe niezrozumienie znaczenia artykułu 196 KK[3]. Jednak większość wypowiedzi skupia się na argumentacji odnoszącej się do wolności słowa, swobody wypowiedzi artystycznej, niechęci wobec cenzury oraz nieprecyzyjności zapisów ustawy. W tym ostatnim przypadku przede wszystkim podkreśla się, że uczucia religijne to coś abstrakcyjnego, to rzeczywistość, której nie da się zmierzyć, precyzyjnie zdefiniować, a więc – następuje tu pewnego rodzaju wnioskowanie – nie można karać czegoś, co każdy inaczej rozumie. Prawdziwość takiego wniosku wydaje się, że nie podlega dyskusji – istotą prawa jest pewnego rodzaju intersubiektywna komunikowalność, która zakłada, że prawodawca i obywatel zgadzają się co do znaczenia słów, pojęć. W przeciwnym wypadku niemożliwe jest tworzenie systemu prawnego. Problem w powyższym rozumowaniu polega na tym, że z nieostrości pojęcia „uczuć religijnych” wcale nie musi wynikać to, że religia i jej sposoby przeżywania nie mają być prawnie chronione. Jeśli traktować postulaty kampanii „Ordo Blasfemia” cum benevolentia, to można stwierdzić, że wniosek z powyższego rozumowania mógłby być inny: „należy inaczej sformułować zapis dotyczący obrażania religii w życiu społecznym”. Inaczej sformułować prawo a zabronić karania – zgoła odmienne wnioski.
Co należałoby więc sądzić o argumentacji sugerowanej w ramach kampanii „Ordo Blasfemia”, aby znieść karanie za obrazę uczuć religijnych? Czy np. prawo nie powinno móc karać za pewnego rodzaju wypowiedzi? W polskim (ale nie tylko) ustawodawstwie znajdziemy przepisy, które przewidują sankcje za różnego rodzaju wypowiedzi. Przykładem może być chociażby art. 55 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, który przewiduje karę do 3 lat pozbawienia wolności dla tego, kto publicznie neguje zbrodnie nazistowskie i komunistyczne. Zauważmy, że sankcji podlegają jedynie wypowiedzi negujące zbrodnie XX-wiecznych totalitaryzmów. Nie można więc na podstawie art. 55 oskarżyć kogoś, kto zaprzecza zbrodniom popełnionym np. przez Mongołów w XIII wieku lub przez wojska napoleońskie. Czy jest to nieuzasadnione wywyższenie cierpień jednych i jednoczesne uznanie za nieistotne cierpień innych ludzi? Wydaje się, że nie. Prawo bowiem w ten sposób stwarza możliwość aktualnie żyjącym krewnym tych, którzy byli ofiarami zbrodni popełnianych przez XX-wieczne totalitaryzmy, godziwego kultywowania pamięci o cierpieniach swoich przodków. Taka pamięć, w kontekście stosunkowo niedawnych dramatów, które odcisnęły głębokie piętno na życiu społeczno-politycznym, jest swoistą troską o to jak dziś kształtujemy nasze życie w perspektywie przyszłości.
Innym przykładem może być art. 257 KK, przewidujący karę do 3 lat pozbawienia wolności dla tych, którzy znieważają grupy ludności lub poszczególne osoby z powodu przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu bezwyznaniowości. Wydaje się, że pod adresem słowa „znieważenie” można by wysunąć zarzuty podobne do tych, które przeciwnicy art. 196 KK wysuwają pod adresem „uczuć religijnych”. Na ile bowiem pojęcie „znieważenie” jest ostre? Gdzie kończy się krytyka pod adresem grup ludności, a zaczyna się ich znieważanie? O tym, że debata na ten temat jest bardzo aktualna, świadczą chociażby rozmaite określenia, padające ostatnio pod adresem osób narodowości rosyjskiej. W praktyce nie jest łatwe rozróżnienie rusofobii, pojmowanej jako skrajna, irracjonalna wrogość lub niechęć do Rosjan i do wszystkiego, co rosyjskie od uzasadnionej, zważywszy na charakter wojny na Ukrainie, obawy przed Rosjanami.
Do pewnego stopnia można się zgodzić z krytyką wobec sformułowania dotyczącego „uczuć religijnych” w artykule 196 KK. Jednak w ostrzu tej krytyki nie może zniknąć z naszego pola uwagi to jaki jest sens tego przepisu. Artykuł 196 Kodeksu karnego nie ma na celu, co nota bene stwierdzają niektórzy jego krytycy, ukrywania przestępstw pedofilskich, naruszania wolności wyrażania siebie (np. wolności artystycznej), promowania nietolerancji, ochrony jedynie Kościoła katolickiego… Powyższe stwierdzenia są po prostu fałszywe. Artykuł 196 KK ma na celu ochronę religii jako takiej, nie w jej sferze prywatnego przeżywania, ale właśnie jej sposobów wyrażania w przestrzenie publicznej. Wolność religijna to wolność, która porusza się w horyzoncie życia społecznego. Prawo do znieważania religii lub też usunięcie jakiejkolwiek ochrony prawnej religijności człowieka, oznacza po prostu systematyczne usuwanie religii z przestrzeni publicznej. Z dyskusji nad prawem w sposób zakamuflowany przechodzi się do tezy na temat prawa istnienia religii a raczej jej nieistnienia w przestrzeni publicznej. Non sequitur.
Zespół Laboratorium Wolności Religijnej
[1] Art. 196 Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
[2] Warto zauważyć, że celem owego projektu jest zniesienie nie tylko art. 196, ale również artykułów 212-215 KK, które dotyczą przestępstw przeciw czci i nietykalności cielesnej.
[3] Przykładem takiego niezrozumienia jest wypowiedź Marty Abramowicz: „Nie zgadzam się na sekrety i kłamstwa. Bo chciałabym, żeby zakonnice, które odchodzą po cichu, mogły głośno mówić o tym, co je spotkało w Kościele. Bo chciałabym, żeby dzieci księży mogły głośno mówić o swoich rodzinach. Bo chciałabym, żeby każda i każdy z nas mógł być sobą”, bądź zarzuty prof. Jana Hartmana, według którego „Tak naprawdę wcale nie chodzi o uczucia. Tak naprawdę chodzi o ochronę religii katolickiej przed krytyką.”